Kultowy już Encre Noire od Lalique kończy w tym roku 10 lat. Mimo – albo dzięki – niewytłumaczalnej reformulacji, jakiej został poddany zaledwie kilka lat po premierze, wciąż obecny jest na półkach perfumerii. Tak sobie myślę, że być może został on „poprawiony”, by spodobał się szerszej klienteli, aniżeli tylko perfumowym koneserom, którzy natychmiast w sposób bezkrytyczny – całkowicie zresztą słusznie – pokochali Encre Noire za niezwykłe, unikatowe, niszowe w swej treści i jakości połączenie dwóch gatunków wetywerii, cyprysu i Cashmeranu z Iso-E -Super w jedną mroczną i poruszającą wysublimowane gusta całość. W międzyczasie – w 2013 roku – marka przedstawiła zaskakującą, ale naprawdę udaną wersję Sport. Zeszły rok przyniósł premierę, która rozgrzała nozdrza fanów Czarnego Atramentu. Już sama zapowiedź Encre Noire A L’Extreme, opisywanego jako eau de parfum, musiała przyśpieszyć bicie serc wszystkich tych, którzy czarny flakon w kształcie kostki trzymają na honorowym miejscu swej kolekcji. Przyznam, że i ja – mimo moich ambiwalentnych odczuć wobec Encre Noire (o czym pisałem w recenzji) – poczułem się mocno zaintrygowany. Wiadomo było, że będzie gęściej i że zapach opracowała nie kto inny, tylko Natahlie Lorson odpowiedzialna za obydwie wcześniejsze wersje Encre Noire.
Nazwa zapachu mogłaby wskazywać na jakąś wyjątkową intensywność czy moc, ale prawda jest taka, że o żadnych ekstremizmach nie ma tu mowy. A l’Extreme to raczej wyważona w swej mocy, pogłębiona i ocieplona za pomocą żywic (elemi w akordzie głowy, kadzidło w sercu, a syjamski benzoes w bazie) i – uwaga – irysa (!) wersja klasyka, którą odważę się nazwać… ambrową. Nie zmieniło się to, że główne role w zapachu gra duet wetywerii i cyprysa, choć ta pierwsza (mimo deklarowanego użycia – podobnie jak w eau de toilette – esencji z dwóch gatunków) jest tu mniej wyrazista. Nie czuję tu za to w ogóle specyficznej, wilgotnej nutki cashemranu, która tak istotną rolę odgrywa w edt (przez co – teraz już to wiem – nigdy nie stałem się fanem tamtej wersji). Jest za to irys, paczula (choć nie wyczuwalna indywidualnie, to jednak – jak wiemy – potrafi czynić magię) oraz cały zestaw cudnie ciepłych, gęstych żywic, które wznoszą kompozycję Lorson na kolejny poziom i każą mi pokiwać głową z uznaniem.
A L’Extreme rozwija się na skórze od nieco iglakowego, złagodzonego bergamotką (która współgra z cytrusową naturą woni elemi), ciepłego wstępu przez jeszcze cieplejsze wetiwerowo-irysowo-żywiczne serce (kadzidło występuje tu jako kolejna żywica, nie zaś nuta dymna, a irys w połączeniu z żywicami kieruje przez moment moje skojarzenia do Dior Homme Parfum), aż po – urocze muszę przyznać – zwieńczenie w postaci delikatnej, aczkolwiek całkiem długo obecnej na skórze zmysłowej, gęstej, emanującej żywiczną słodyczą benzoesu i ciepłą drzewnością sandałowca bazą. Ta z kolei- zaskakująco – kojarzy mi się z drydownem mojej ulubionej Prady Amber Pour Homme, choć ma zdecydowanie mniejszą projekcję. Także w bazie – po odpowiednio długim czasie, szczególnie na papierku testowym – trudno nie zauważyć jeszcze jednego starego znajomego z pierwszej wersji – Iso-E-Super.
Znany z klasycznej, a także sportowej wersji flakon tym razem został tylko w swej dolnej połowie pokryty czarną, nieprzezroczystą farbą (dla odmiany matową), dzięki czemu odsłonięto piękną, koniakową barwę cieczy. Pod czarną drewnianą zatyczką z logo marki kryje się czarny atomizer. Jak zwykle u Lalique, butla jest perfekcyjnie wykonana i sama w sobie stanowi wartość estetyczną. To po prostu piękny przedmiot, szczególnie gdy ktoś gustuje w regularnych, „męskich” kształtach. Ze względu na bardzo grube szkło, ma solidną wagę.
Encre Noire A L’Extreme to według mnie nie tylko udana wariacja na temat protoplasty, ale – jako całość – pełniejsze, głębsze i – po prostu – piękniejsze od niego pachnidło. Siłą rzeczy, poprzez obfite użycie z natury ciężkich składników żywicznych, zapach „nabrał masy” i zachowuje się na skórze dość ociężale, nie chcąc zbytnio – mimo wspomnianego ładunku Iso-E-Super – unosić się w przestrzeń i pozostając w bezpiecznej odległości od otoczenia, a chwilami wręcz stając się niezauważalnym dla noszącego (co ciekawe, głównie w sercu, bo szczęśliwie baza zdaje się magicznie dawać o sobie znać). Nie ujmuje mu to jednak nic z jego wyrafinowanej urody. A L’Extreme to przykład na to, że tzw. flanker może przewyższyć pierwowzór. Potwierdza też, że na czele działu perfum w Lalique stoi ktoś, kto wie, co znaczy perfumowy kunszt, i kto niekoniecznie kieruje się zyskiem podczas podejmowania decyzji dotyczących kształtu nowych perfum (Te perfumy ze względu na swe wyrafinowanie i niepopularny charakter nie mają szans na komercyjny sukces! Świat TAKI nie jest!). I choć – póki co – moim absolutnym faworytem spośród męskich perfum tej marki pozostanie doskonałe Hommage a L’Homme, to Encre Noire w wersji A L’Extreme zajmie – wszystko na to wskazuje – chwalebną drugą lokatę.
Przynajmniej do czasu, gdy nie wypróbuję tegorocznego L’Insoumis, ale to już temat na kolejną, oby natchnioną recenzję…
nuty głowy: bergamotka, cyprys, elemi
nuty serca: kadzidło, irysa, wetyweria (dwa gatunki – z Jawy i z Haiti)
nuty bazy: drewno sandałowe, paczula, benzoes syjamski
rok premiery: 2015
moja ocena: Nathalie Lorson
zapach: *****/ trwałość: ****/ projekcja: ***
Jak zwykle: dobra, merytoryczna recenzja. Naprawdę podziwiam, że autor stara się być tak obiektywny. 🙂 Utwierdziła mnie w przekonaniu, że powinienem kupić całą butelkę. 🙂 Niestety dopiero po wakacjach 😦
Dziękuję za miłe słowa. Pozdrawiam.
Właśnie zakupiłem dużą butelkę perfum ”w ciemno”, wszystko dzięki Twojej recenzji, miałem mikro orgazm podczas czytania ;D
Mimo iż niektórych słów nie rozumiem,
Az musialem przeczytać. Faktycznie miałem chyba dobry dzien, jak to pisałem. No i sam zapach musiał mnie natchnąć. Bez tego ani rusz!