Dangerous Complicity czyli niebezpieczny współudział…
Jedna z nowszych kompozycji wydanych w barwach Wolnego Stanu Pomarańczy zdaje się wskazywać na pewne niebezpieczne zjawisko. Podobnie jak The Afternoon of a Faun z tego samego roku także i Dangeorus Complicity niebezpiecznie zmierza w kierunku przeciwnym niż ten, w którym Etienne de Swardt zmierzać planował… Mianowicie w stronę uproszczenia przekazu i pozbawienia zapachu jakże istotnych i wpisanych w konstytucję Etat Libre d’Orange elementów wyzwania, poszukiwania, eksperymentu i zabawy. Dangerous Complicity pachnie poprawnie, ale niestety bardzo zwyczajnie, co jak na zapach z takim a nie innym logo, powinno zabrzmieć jak najgorszy zarzut. I tak faktycznie jest. Mimo deklarowania niekiedy intrygujących składników zapach niestety nie wybija się ponad przeciętność mainstreamu dostępnego w sieciowych perfumeriach. Napotkałem już wiele tego typu pachnideł, których nazw teraz zwyczajnie nie pomnę, gdyż nie potrafiły na stałe zagościć w mej całkiem dobrej pamięci.
Patrząc na oficjalną listę ingrediencji szczególnie tajemniczo brzmi niejaki Lorenox. Okazuje się on syntetyczną aroma-molekułą stworzona w laboratoriach firmy Mane na jej wyłączny użytek. Kompozycja powstała w Mane, a jej twórczynią jest raczej mało znana perfumiarka młodego pokolenia Violaine Collas. Lorenox pachnie wielowymiarowo, jednocześnie drzewnie, ambrowo i skórzanie. Ta definicja może być kluczem w analizie Dangerous Complicity, bo mam wrażenie, że to właśnie na Lorenoxie oparto ten zapach. Zresztą zupełnie na przekór spisowi składników ja na początku wyczuwam dość wyraźną lawendę na tle woni lakieru do drewna. Później gdzieś w głębi majaczy syntetyczny owoc (wiśnia?), z czasem ustępujący miejsca syntetycznemu akordowi drzewno-ambrowemu. Dangerous Complicity jest w istocie niebezpieczny w swej zwyczajności… Ten zapach po prostu nie pasuje do Etat Libre d’Orange…
głównie składniki: rum, imbir, kokos, wawrzyn, kalamus, osmantus, jaśmin egipski, ylang ylang, Lorenox, paczula, skóra, drewno sandałowe, drewno kaszmirowe
nos: Violaine Collas
rok premiery: 2012
Jasmin et Cigarette czyli nikotynowa heroina…
Tymi perfumami wracamy na poletko właściwe dla ELdO. To prawdziwa frajda testować jeden z najbardziej niesamowitych zapachów tej marki. Etienne de Swardt postawił przed perfumiarzem Antoinem Maisondieu zadanie nie lada: olfaktoryczne zdjęcie gwiazdy srebrnego ekranu, bohaterki filmów z dawnych czasów, gdy w czarno-białych kadrach widać było płowowłose piękności spowite chmurami siwego dymu pochodzącego z papierosów dodających im seksapilu i akcentujących wówczas kobiecą emancypację. Maisondieu sprostał zadaniu łącząc nutę jaśminu, klasycznego kobiecego zapachu, z bardzo surową i realistycznie brzmiącą nutą tytoniu (drugą taką spotkałem dotąd jedynie w Cuba Czech & Speak), a także co najmniej kilkoma innymi uzupełniającymi ingrediencjami.
Zdumiewające, ale gdy wącham Jasmin et Cigarette rozpylone na skórze, oczami wyobraźni widzę Gretę Garbo lub Marlene Dietrich palącą papierosa w długiej ozdobnej lufce. Ale Jasmin et Cigarette to nie tylko jaśmin i papieros. Owszem – duet nuty kwiatowej i nuty brudnawego tytoniu jest wyraźny przez – powiedzmy – pierwsze trzy godziny. Następnie dym papierosowy ulatuje, a na skórze pozostaje jaśmin w wydaniu lekko zielonym, zupełnie pozbawionym akcentów indolicznych. W tle wyczuć można suszoną morelę, która pięknie wgrywa się w duet tytułowych bohaterów. Co ciekawe, zapach finiszuje zaskakującą, świeżo-zieloną nutą pozostawiając mnie z lekkim niedowierzaniem i radością, że można w ten sposób.
Jasmin et Cigarette to ELdO w najlepszym wydaniu – z pomysłem, wyobraźnią i doskonałym wykonaniem, bo trzeba dodać, że temu zapachowi nic nie brakuje, co więcej, nie jest jakimś perfumowym freakiem, o którym wszyscy piszą, a którego nikt nie chce nosić. Nic z tych rzeczy. To pełnoprawne i naprawdę ładne perfumy, przy tym niezwykle oryginalne i charakterystyczne. Wcale też niekoniecznie wyłącznie damskie…
głównie składniki: absolut jaśminu, nuty tytoniu, morela, tonka, kurkuma, drewno cedrowe, ambra, piżmo
nos: Antoine Maisondieu
rok premiery: 2012
Vraie Blonde czyli prawdziwa blondynka…
… śliski to temat, zważywszy na liczbę „kawałów o blondynkach” i ich jakże seksistowski wydźwięk. Ale nie o tym są te perfumy. To zapachowy obraz „jedynej prawdziwej blondynki”, na której skórze pozostała jeszcze woń aldehydów (swoisty hołd dla zapachu, którego używała przed snem) wymieszana z zapachem wypitego wieczorem szampana zakąszanego gorzką czekoladą. To brzoskwiniowa woń jej białej jak mleko skóry. To zapach Marylin Monroe.
Vraie Blonde to perfumy tak kobiece, jak kobieca była Marilyn. Zmysłowa mieszanka nut kulinarnych w klimacie Angel Thierry Muglera, z bardzo wyraźną nutą czekolady sparowanej z paczulą i mirrą, a wszystko to podlane brzoskwiniowym syropem. Tak – brzoskwinia, czekolada i mirra to dominanty tych perfum, podczas gdy paczula – mam wrażenie – stanowi doskonałe ich spoiwo. Osobliwie w tym trio prezentuje się mirra – teoretycznie nie przystająca do tematu, ale w praktyce bardzo kompatybilna z resztą ingrediencji. Ładna i typowo kobieca pozycja w katalogu Etat Libre d’Orange.
głównie składniki: aldehydy, brandy Champagne, róża, brzoskwinia, biały pieprz, mirra, paczula
nos: Antoine Maisondieu
rok premiery: 2006
cdn.