A Lab on Fire to młodziutka nowojorska niszowa marka perfumeryjna o dość skromnym, ale ostatnio dynamicznie rozrastającym się portfolio. Jej twórcą jest niejaki Carlos Kusubayashi, który w 2009 roku przejął stery w nieco starszej marce-matce S-Perfume, o której zapachach niejednokrotnie bardzo pozytywnie wypowiadała się sam Luca Turin. Obecnie oferta ALOF to 9 pachnideł, których twórcami są utytułowani i doświadczeni perfumiarze – głównie z firm International Flavors & Fragrances Inc oraz Firmenich (same wielki nazwiska: Olivier Polge, Dominique Ropion, Carlos Benaim, Bruno Jovanovic, Sophia Grojsman, Alberto Morillas, Laurent Le Guernec, a nawet obecny perfumiarz Guerlain – Thierry Wasser). Już choćby ta lista płac może świadczyć o poziomie, jaki reprezentują pachnidła A Lab on Fire. Dziś na blogu recenzje trzech z nich (chronologicznie pierwszych).
Oliver Polge – L’Anonyme ou OP-1475-A
Pierwsza kreacja marki A Lab On Fire miała nie mieć nazwy. Taki przynajmniej był zamysł Carlosa Kusubayashiego. W celach stricte marketingowych jednak zdecydował się on jakoś nazwać to pachnidło. Tak powstało L’Anonyme ou OP-1475-A (OP to inicjały perfumiarza, numer 1475-A to numer referencyjny ALOF u jednego z ich dostawców). Zapach ten to studium perfumowego minimalizmu w wykonaniu Oliviera Polge’a. Poprzez połączenie sobie tylko znanych ingrediencji w sobie tylko znanych proporcjach perfumiarz uzyskał bardzo subtelne pachnidło, które mimo pozornej prostoty zaskakuje całkiem wyraźnymi zmianami na skórze, które nieuchronnie wiodą do bardzo zaskakującego finału. Ale zacznijmy od początku. A jest on zupełnie nietypowy, pozbawiony wyraźnych cytrusów czy przypraw (no dobrze – chwilami poczuć można ślad olejku z bergamoty), nieco chaotyczny, jakby sprawiał wrażenie bitwy molekuł o to, w jakim porządku się poukładają. Po kilku minutach powolutku wyłania się akord serca, w którym geranium oblane zostało syntetyczna ambrą i jakby mineralną aurą. Efekt jest zaiste intrygujący, ale dopiero kolejne minuty przynoszą prawdziwą niespodziankę, kiedy to zaczynam wyraźnie wyczuwać znajomy aromat…
Oto pół godziny od aplikacji na skórze L’Anonyme zaczyna pachnieć jak nowoczesna wersja Habit Rouge Guerlain! Coś niesamowitego! Czy to oko, które puszcza do nas Polge, czy niezamierzona koincydencja – pojęcia nie mam. Ale efekt jest niezaprzeczalny i bardzo zaskakujący. Musi więc tu być wanilia. I moim zdaniem jest i to wyraźna, mimo że oficjalny, enigmatyczny zresztą skład, jej nie wymienia. Jakby tego było mało, w bazie pojawia się jeszcze subtelna nuta skórzana, czy raczej zamszowa, która jest przecież także integralną częścią męskiego klasyka od Guerlain. Przyznam, że takiego obrotu sprawy po prostu się nie spodziewałem.

Oczywiście skończyć opis na tym, że oto Olivier Polge zrobił swoją wersję Habit Rouge w postaci L’Anonyme ou OP-1475-A byłoby niesprawiedliwe. L’Anonyme ma własną „osobowość”, własną perfumową odrębność. Poza tym pachnie bardziej syntetycznie, nieco jednak eksperymentalnie, bardziej sucho, pozbawione jest niesamowicie soczystych cytrusów Habit Rouge. Inkorporuje za to całkiem wyraźne geranium. Pachnie też dużo ciszej, aniżeli klasyk. Według mnie nawet zbyt cicho i to mój największy zarzut do tego zapachu, aczkolwiek jest to wyłącznie kwestią gustu. Niemniej kilka stopni na skali głośności więcej i byłoby dużo lepiej. Patrząc jednak na to, że A Lab on Fire kierowane jest przez Japończyka z pochodzenia, można zrozumieć subtelność tego i innych zapachów marki. Tak czy inaczej L’Anonyme ou OP-1475-A zasługuje moim zdaniem na uwagę jako intrygujący, nowoczesny, raczej męski zapach, będący przykładem perfumiarskiej wirtuozerii zagranej piano z użyciem niewielkiej liczby charakterystycznych nut.
nuty głowy: bergamotka
nuty serca: geranium
nuty bazy: cashmeran (blonde woods), biała ambra, zamsz
twórca: Olivier Polge
rok premiery: 2011
Thierry Wasser – Sweet Dreams 2003
„Pewien utalentowany perfumiarz z Nowego Jorku zapisał formułę jednego ze swych najbardziej cenionych dzieł i zostawił ją z przyjacielem, po czym uciekł do Paryża w poszukiwaniu nowego początku.”
Te słowa znajdziemy na stronie A Lab on Fire w opisie Sweet Dreams. Ów utalentowany perfumiarz to nikt inny tylko Thierry Wasser, który opuścił koncern Firmenich, by w czerwcu 2008 roku zasiąść w zaszczytnym, ale i jakże wymagającym fotelu głównego perfumiarza Guerlain. Pozostawił po sobie gotową formułę pachnidła, którą podpisał Sweet Dreams. Enjoy! T., a które A Lab on Fire wydało cztery lata później.
Śliczny, niemal wzorcowy cytrusowo-zielony początek zapachu, w którym swoistą grę prowadzą między sobą bergamotka, neroli i esencja liścia gorzkiej pomarańczy (petit grain) trwa dosłownie kilkanaście sekund i zapowiada kolońską naturę Sweet Dreams. Gładko przechodzi w subtelne białokwiatowe serce z delikatnym jaśminem w centrum. Doskonałym łącznikiem pomiędzy intro a sercem jest absolut z kwiatu pomarańczy, który z jednej strony koresponduje w oczywisty sposób z neroli, z drugiej zaś idealnie współgra poprzez swą biało-kwiatowość z jaśminem. Kilka minut od aplikacji na skórze konstytuuje się zapach przypominający Neroli Portofino Toma Forda, a raczej jego delikatniejszą wersję. Wzmocnienie dla nut kwiatowych stanowi – moim zdaniem – cashmeran (ostatnio z dużą łatwością wykrywam ten niemal wszechobecny składnik), tłem jest zaś akord ambrowy (ambroxan?). Wasser utrwalił kompozycję piżmami i – niecodziennie – kastoreum. Sweet Dreams to więc nic innego, jak modern cologne, tyle że w wersji light. Ładna, perfekcyjnie zrobiona. Z natury rzeczy jednak wtórna, delikatna i bardzo ulotna. Ulatuje równie szybko ze skóry co z pamięci.
nuty głowy: bergamotka, neroli, petit grain
nuty serca: kwiat pomarańczy, jaśmin
nuty bazy: piżmo, ambra, kastoreum
twórca: Thierry Wasser
rok premiery: 2012
Dominique Ropion – What We Do in Paris Is Secret

Dominique Ropion dostarczył A Lab on Fire pachnidło bardziej wyraziste, głębokie, otulające i – przyznać trzeba – hipnotycznie piękne. Ochrzczone dość długim i nieco tajemniczym tytułem, pasującym raczej do książki aniżeli do perfum, What We Do… zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie, potwierdzając absolutną wirtuozerię tego perfumiarza, który wielokrotnie już udowodnił, że przy użyciu dostępnych środków potrafi stworzyć perfumową nową jakość.
What We Do… to zapach, który łączy w sobie nuty kulinarne (liczi, miód, wanilia, tonka) z kwiatowymi (róża i heliotrop) oraz balsamem tolu, ambrą i sandałowcem. Od pierwszych sekund zwraca uwagę wyrazistością i intensywną gęstością. Kulinarna słodkość przełamana została tu z początku świeżością bergamotki i owocu liczi, by w sercu zagęścić ją i wzmocnić migdałową nutą heliotropiny. Wszystko to dodatkowo przedłużone zostało jakże kompatybilną z heliotropem esencją z fasoli tonkowca (kumaryna). Efektem jest bez wątpienia zmysłowe, a nawet seksowne pachnidło, które dobrze zagra na skórze – bez znaczenia damskiej czy męskiej, przy czym na tej drugiej zabrzmi bardziej intrygująco i oryginalnie. What We Do… jest idealnie wprost zbalansowane. Zarówno projekcja jak i trwałość znacząco wykraczają tu poza standardy ALOF wyznaczone przez perfumy wcześniej opisane, przy czym zapach ten wciąż pozostaje stosunkowo lekki i na swój oryginalny sposób świeży. Fani Dans Tes Bras Frederica Malle szukający jego delikatniejszej, świeższej wersji mogą zostać pozytywnie zaskoczeni.
nuty głowy: bergamotka, miód, liczi
nuty serca: esencja tureckiej róży, wanilia, heliotrop
nuty bazy: tonka, balsam tolu, drewno sandałowe, szara ambra
twórca: Dominique Ropion
rok premiery: 2012