Dobrze sytuowani obywatele Arabii Saudyjskiej, Kuwejtu Kataru czy ZEA lubią wydawać swoje petrodolary na francuskie perfumy, czując że te dodają im prestiżu, ale jednocześnie chcą, by pachniały one „po arabsku”. Ot takie upodobania, trudne do przełamania. Więc co zrobić?

Wiedzą o tym producenci perfum, podobnie jak o tym, że flakon i opakowanie pozbawione koloru złotego, najlepiej w kontraście do czerni raczej nie zachęci potencjalnego mieszkańca Półwyspu Arabskiego do zakupu perfum. Tak to już po prostu jest. To bardzo konserwatywne narody, więc nie a co eksperymentować i lepiej trzymać się sprawdzonych rozwiązań, a petrodolary same popłyną. Lekcje tę odrobił m.in. Guerlain (Dessert Collection), Francis Kurkdjian (oudowe ekstrakty), Carner Barcelona (Black Collection) i wielu innych.
Wie o tym wszystkim także oczywiście Frederic Malle, choć przyznam, że zaskoczyło mnie to, że wskrzesiciel francuskiej Haute Parfumerie, proponujący przecież na wskroś francuskie (wspaniałe!) pachnidła, miast krzewić tę estetykę pośród drapaczy chmur w Rijadzie czy Abu Zabi postanowił przypodobać się mężczyznom i kobietom w długich szatach z grubymi portfelami. No właśnie. Motyw biznesowy był tu jak sądzę przewodni i jedyny. Kasa. W przypadku marek perfumowych w Europie taka motywacja kończy się zwykle miałkim produktem dla mas. Ale tu mowa przecież nie o byle kim, bo o Fredericu Malle. Siłą rzeczy zaintrygowało mnie to, bo arabska estetyka perfumowa ma w sobie coś obezwładniającego i hipnotyzującego. Zgoda, że jest szowinistycznie asertywna i dominująca. Ale gdy bierze się za nią duet Malle-Ropion, to nie ma innego scenariusza, jak tylko doskonałość.

Co interesujące, w ramach przygotowań do stworzenia kolekcji Desert Gems Frederic i Dominique wybrali się w podróż na Bliski Wschód, podczas której przewąchali lokalne perfumy „wzdłuż i wszerz”, a nawet przywieźli całą ich masę ze sobą. Odkryli, że w perfumerii arabskiej są dwa bieguny – na jednym jest oud, na drugim róża. W swoich interpretacjach postanowili połączyć oba składniki. Trzeba przyznać, że – po pierwsze – „nie odkryli Ameryki”, po drugie – zaczęli łączy oba składniki jako jedni z ostatnich w branży (!). Niemniej Malle twierdzi, że to, co odróżnia ich perfumy od innych niszowych zapachów tego typu, to to, że zostały skomponowane przez najwybitniejsze europejskie nosy. Ja bym jeszcze dodał horrendalne ceny ewidentnie skalkulowane pod nieeuropejski portfel. Wypada zapytać -jak pachną te pustynne klejnoty?

Na początek – w 2014 – ukazało się The Night. Zapowiedziane jako perfumy wyjątkowo cenne, bogate i o największej zawartości naturalnego oudu. O tym pachnidle (oraz o najnowszym The Moon 2019) być może napiszę za jakiś czas.
W 2017 pojawił się Promise tego samego duetu Malle – Ropion. Tym razem twórcy postawili na przedawkowanie jednego z moich ulubionych składników – cypriolu, zwanego także nagarmothą lub papirusem. I choć faktycznie ta sucha, drzewna, nieco chemiczna nuta dominuje tu począwszy od fazy serca aż po kolosalnie trwałą bazę (zapach trzyma się skóry kilka dni!), to nie można zapomnieć o pozostałych nie mniej istotnych elementach tej orientalnej olfaktorycznej układanki. Przede wszystkim o zdominowanym przez dwie różane substancje sercu (esencja róży bułgarskiej i absolut z róży tureckiej), które poprzedzone jest mocnym, owocowym intro o zapachu jabłkowego syropu. Zza niego wyłania się właśnie orientalny, absolutnie uniseksowy akord różany w podobnym „syropowym”, gęstym, mazistym wydaniu. Akord głębi to zresztą nie tylko wspomniany papirus, ale także dodające orientalnego sznytu nuty animalne (dość mocno wyczuwalne już od serca castoreum i – poniekąd – labdanum) oraz – co bardzo ważne – paczula. Ingrediencje te tworzą ultra-intensywny, suchy, drzewny i lekko gorzki akord głębi, który przejmuje tu ster już po pierwszych około 15 minutach od aplikacji i trzyma się go przez kolejne… dni. Na szczęście kompozycja unika sztampowej, znanej z masy arabskich pachnideł zbitki róża-paczula, tzn. oba składniki są w formule, ale efektem nie jest tego typu ograny akord.

Ze względu na obfite użycie cypriolu Promise przypomina mi moje ulubione Opus VI Amouage, choć mam wrażenie, że zapach Fredrica Malle jest pod tym względem nawet jeszcze bardziej intensywny. Wedle europejskich standardów Promise to raczej męskie pachnidło, choć oczywiście takie szufladkowanie nie jest sprawiedliwe, bowiem znajdą się na pewno bardziej odważne i asertywne panie, które zaprzyjaźnią się z tym pachnidłem. Tak czy inaczej pachnie to wg mnie naprawdę fantastycznie i zapach ten wejdzie do grona moich ulubionych perfum o drzewnym charakterze.
Promise w naszej szerokości geograficznej aplikować należy z ogromnym wyczuciem. Jeden „psik” za dużo i powalimy otoczenie w promieniu 50 m, a siebie narazimy na olfaktoryczne zmęczenie (uwierzcie mi, że coś takiego istnieje). Mają naprawdę gigantyczną moc, a gdy przywrą do skóry, pozostaną tam na kilka dni, mimo codziennych zabiegów higienicznych. W tkaninę wnikają na tygodnie, jak sądzę. Potęga jakich mało. Podoba mi się! Bardzo!

Nuty głowy: różowy pieprz, rozmaryn, akord jabłkowy
Nuty serca: bułgarska róża (esencja), róża turecka (Absolut), goździk
Nuty bazy: kastoreum, paczula, ambroxan, labdanum, cypriol
rok premiery: 2017
nos: Dominique Ropion
moja ocena: zapach: 5,0/ trwałość: 6,0/ projekcja: 5,0->4,0