O Piotrze Czarneckim, a właściwie o tworzonych przez niego perfumach, chciałem napisać na Perfumowym Blogu już kilka lat temu przy okazji niebywałego sukcesu, jaki odniosły perfumy jego autorstwa. Mowa tu o Sensei (2013), dzięki któremu Piotr – na codzień instruktor tańca i właściciel szkoły tańca – znalazł się w gronie finalistów amerykańskiego The Art and Olfaction Awards w 2014 roku i osobiście wziął udział w uroczystej gali z okazji przyznania nagród, która odbyła się w Los Angeles.

Mimo, że byliśmy w kontakcie, nie składało się jakoś i recenzja Sensei nigdy nie powstała. Na szczęście okazało się, że Sensei – ten prawdziwy precedens w historii polskiego perfumiarstwa – miał swój ciąg dalszy. Piotr zachęcony jego sukcesem (przemianował go na Shihan) następne lata wykorzystał pracując nad kolejnymi pachnidłami. Już rok po premierze Sensei, perfum o raczej męskim charakterze, światło dzienne ujrzał Shihan She, perfumy przeznaczone dla kobiecej skóry. Zeszły rok przyniósł zakończenie prac i wylansowanie trzech kolejnych pachnideł Piotra: Kiviskin, Bleubijou i Venom of Angel.
Dzięki uprzejmości Piotra mam dziś w końcu okazję podzielić sie wrażeniami na temat jego perfumowej twórczości. Zacznijmy – a jakże – od Shihan.
Sklep kolonialny
Pamiętacie jeszcze, jak pachnie słynny pierwszy zapach Comme des Garcons? Shihan przypomina mi go w pierwszych minutach. Podobne połączenie nut przyprawowych (z goździkiem i cynamonem w rolach głównych) z ambrowym tłem. Shihan dodatkowo jeszcze emituje jakże mi drogie nuty nut kawy, whiskey i tytoniu, zamieniając się w coś, co określiłbym zapachem wnętrza sklepu kolonialnego. Aromat ten nie po raz pierwszy został zamknięty we flakonie perfum. Nie jest więc Shihan w żadnej mierze oryginalny, ale jak debiut perfumiarza – amatora z pewnością zasługuje na uwagę i uznanie. Poza tym pachnie naprawdę ładnie – jest zbalansowany, nasycony, złożony. Ale – przy całym swoim uroku – nosi kompozycyjnie wyraźne cechy debiutu, intryguje owszem początkowymi nutami, które trzymają się jeszcze nieźle w fazie serca, zapach mocno gaśnie w drydownie i czegoś mu tu wyraźnie brakuje.
główne nuty: goździk, kawa, whiskey, ambra,
Karmelowa róża
Choć Shihan to bezdyskusyjnie uniseks, Piotr zdecydował się na stworzenie także jego damskiego „odpowiednika”. She Shihan zbudowane zostało na kanwie poprzednika, ale perfumiarz ozdobił go nutą róży oraz śliwki. Przyznać muszę, że efekt jest naprawdę dobry, bo obie te nuty połączyły się w jeden akord o oryginalnej woni, wcale nie ewidentnie kwiatowej czy owocowej, ale za to wyraźnie kobiecej. Przyprawowy charakter poprzednika złagodził zaś puchatą wanilią. W rezultacie w sercu She Shihan pachnie jak róża oblana karmelem i muszę przyznać, że jest to zapach bardzo przekonujący i skazany na uwielbienie przez panie. Dzięki olejkowi różanemu She Shihan lepiej emanuje ze skóry i ma w sobie znacznie więcej życia, niż dość statyczny i stateczny Shihan. Wanilia okupuje bazę stanowiąc ładne zwieńczenie całości.
główne nuty: róża, śliwka, przyprawy, wanilia
Zielona skóra
Kiviskin od pierwszych nut zaskakuje niszowym charakterem, który na pierwszym etapie początkowo kojarzy mi się z estetyką niektórych pachnideł Oliviera Durbano. Akord otwarcia jest naprawdę intrygujący i bardzo mocny. Wirująca mieszanka zielonej nuty fiołkowej i sporej dawki kręcących w nosie przypraw (szafran, pimento, gałka muszkatołowa) spodoba się poszukiwaczom mocniejszych i zupełnie niesztampowych wrażeń perfumeryjnych. Aromat ten – siłą rzeczy – niczym huragan sieje spustoszenie w naszych nozdrzach (i zapachowej pamięci – obrazki wspomnień zmieniają się jak w kalejdoskopie), by dość gwałtownie zniknąć i pozostawić po sobie woń powalonych drzew cedrowych, nad którymi unosi się zapach orzechów oraz – uwaga – skóry. Teraz z kolei bliżej mu do niektórych propozycji L’Artisan Parfumeur z okresu współpracy z Bertrandem Duchaufourem (zieleń Timbuktu połączona z orzechami Mechant Loup). Z czasem centralną nutą zapachu staje się skóra, której zwiastun wyczuwalny jest tak naprawdę już na samym początku. Kiviskin to bardzo oryginalne i intrygujące pachnidło zielono-skórzane. Czuć, że Piotr poszukuje nowych akordów i to z powodzeniem. Sam choć przewąchałem już wiele perfum, nigdy wcześniej takiego aromatu nie spotkałem.
główne nuty: przyprawy, fiołek, orzech, cedr, skóra
„Na (zielone) jagody”
Owocowo-zielone intro o potężnej mocy stopniowo traci swą niesamowicie intensywną zieloność i przechodzi w łagodniejsze, nieco bardziej owocowe serce, spod którego przebija słodkawa nuta kawy i coś jeszcze, jakaś nuta, której nie umiem zidentyfikować (może to wspomniana w składzie borówka?). Kontrast – ten środek artystycznego wyrazu potrafi być w perfumerii szczególnie efektowny, gdy umiejętnie zbalansowany. Połączenie nut w przyrodzie niewystępujące, nieodczuwalne także w naszym otoczeniu, może wzbudzić zainteresowanie, a nawet zachwyt, ale może też mieć czasem szokujący charakter. W Bluebijou stosuje kontrast zielone-słodkie, co troszkę szokuje i troszkę zachwyca. Wynikać to może ze zbyt przytłaczającej w swej mocy zawartości zielonej esencji fiołka i zbyt małej kawowo-czekoladowej przeciwwagi. Potrzeba sporo czasu, by zapach ułożył się w całkiem przyjemny aromat raczej linearny, który niewiele się zmienia w czasie poza tym, że traci (bardzo powoli) swój pierwotny impet, aby na końcu uraczyć nas mocnym piżmowym drydownem, na wierzchu którego czuć resztki kawy.
główne nuty: fiołek, borówka, kawa, piżmo
Anielski jad
Chyba najbardziej „perfumowy” z wszystkich perfum Piotra – póki co. Mam na myśli to, że pachnie bardziej profesjonalnie, a mniej rzemieślniczo. Nie znaczy to, że pachnie gorzej od innych. Przeciwnie – Venom of Angel to mój ulubione pachnidło Piotra Czarneckiego. Przede wszystkim akordy są tu trudne do rozszyfrowania, czuć efekt synergii składników, zapach stanowi monolityczną całość, ciekawie się rozwija i naprawdę dobrze sprawuje się na skórze przechodząc od słodkawo-pikantnego początku z wyraźną nutą kokosa niesioną w przestworza przez czarny pieprz, przez intrygujące, słodkawo-zielone (aloes, bluszcz, trzcina cukrowa) serce, aż po bardzo charakterystyczną, dość wyraźną i sygnaturową bazę z m.in. cedrem, która kojarzy mi się nieco z finiszem fougere. Jest w niej ten męski pierwiastek charakterystyczny dla perfum tego gatunku.
Testując Venom… w „teście niewidomego” mógłbym spokojnie pomyśleć, że to kolejne perfumy jednej z bardziej zapachowo przyjaznych marek niszowych lub kolejna propozycja jednej z marek designerskich słynących z bardziej odważnych i wymagających jak na mainstream kreacji. I nie traktuję tego jako zarzutu, tylko raczej jako komplement dla rozwijającego się warsztatu Piotra. Jako całość Venom of Angel to wg mnie jego najbardziej dojrzałe perfumy. Absolutnie uniseksowe, a nawet – w drydownie – bardziej męskie.
główne nuty: kokos, aloes, bluszcz, trzcina cukrowa, cedr
Piotr Czarnecki wyraźnie się rozkręca. Jego najnowsze pachnidła dobitnie o tym świadczą. Nasz rodzimy perfumiarz ma intrygujące pomysły, które z powodzeniam przekłada na olfaktoryczne opowieści, a te nie tylko interesująco pachną na testowym papierku, ale również – a może nawet przede wszystkim – na skórze, ciesząc noszącego i intrygując otoczenie. Co jest szczególnego w perfumach Piotra to fakt, że są one autentyczne. To małe dzieła perfumowej sztuki, zapachowe zwieńczenia wizji i poszukiwań Piotra, ograniczonych jedynie paletą dostępnych składników i jego umiejętnościami. Tu nie ma kalkulacji. Jest za to szczery artystyczny przekaz. Trzymam kciuki za rozwój perfumowej działalności Piotra, mając nadzieję, że stworzy on kiedyś perfumy dedykowane mężczyznom – takie z wetiwerową dominantą, bergamotą, tytoniem, mchem dębowym i … dużą dawką jego talentu.
PS. Dla zainteresowanych poniżej reportaż o Piotrze i jego perfumiarskiej pasji.
Witam! Dzisiaj pierwszy raz trafiłem na bloga. Jako raczkujący amator w świecie perfum pozwolą sobie zapytać gdzie są dostępne (z wyjątkiem sprzedaży internetowej) dzieła Pana Piotra? Będę wdzięczny za informacje!
W perfumerii Lulua na krakowskim Kazimierzu.
Mają też drugą perfumerie w Katowicach