Dwa lata po premierze Bvlgari Man in Black zapach doczekał się dwóch flankerów: świeższej wersji w postaci Black Cologne oraz oudowego Black Orient. Oba zapachy popełnił – podobnie jak wszystkie pozostałe z linii Bvlgari Man – niestrudzony i nieprawdopodobnie wprost pracowity i twórczy Alberto Morillas, które zdaje się przeżywać obecnie złote lata swej twórczości, przynajmniej gdy chodzi o liczbę premier, których jest autorem.
Cologne w nazwie nie wynika z tego, że mamy tu do czynienia z zapachem kolońskim, choć owszem znajdziemy tu pewne nawiązania do klasycznych kolońskich składników w postaci cytrusów czy kwiatu pomarańczy. Jednak Black Cologne to tak naprawdę świeższa i lżejsza wersja Man in Black. Perfumiarz „zremiksował” w niej aromat znany z Man in Black. Pozostawił w centrum zapachu charakterystyczną nutę rumu, ukierunkował jednak całość na świeższe obszary.
Nuta rumu znana z akordu otwarcia Man in Black (utrzymanego w klimacie Spicebomb Victor&Rolf), tam połączona z tytoniem i przyprawami, tu została ozdobiona nutami zielonymi i cytrusami. Poczujemy je przez krótki okres zaraz po aplikacji zapachu na skórze. Ten świeży początek chwilami budzi moje skojarzenia z klasycznym już Versace Pour Homme tego samego perfumiarza. W sercu kompozycji – obok wspólnej dla obu wersji tuberozy – znajdziemy koloński akcent w postaci kwiatu pomarańczy – miast irysa i skóry obecnych w wersji pierwotnej. Baza Black Cologne to połączenie ambry, piżm i dominującej drzewnej nuty sandałowca, podczas gdy w Man in Black znajdziemy cieplejsze rozwiązanie tematu: gwajak, tonka i beznoes. Baza jest tu bardziej wytrawna, lżejsza, sucha i bardziej lotna, niż Man in Black, ale jednocześnie – co ciekawe – dużo trwalsza, szczególnie na skórze (Man in Black wyjątkowo długo trzyma za to na odzieży, zaś na skórze krócej).
Musze podkreślić, że choć Black Cologne ogólnie bardzo przyjemnie układa się na skórze, to szczególnie akord bazy jest jego silną stroną. Jest zaskakująco intrygujący, ładnie projektujący i długotrwały. Mimo, że lubię rumowo-tytoniowo-gwajakowe Man in Black to pod względem finiszu wersja Cologne przekonuje mnie bardziej.
Mimo więc różnic co do kierunku, w jakim rozwija się Black Cologne, oba zapachy są do pewnego stopnia do siebie podobne, mają bowiem ten sam motyw przewodni. Warto dodać, że – co charakterystyczne dla Morillasa – gra on tutaj składnikami w niezwykle zręczny sposób. Mamy do czynienia z od początku do końca zrównoważona kompozycją perfumową zrobioną wg wszelkich prawideł współczesnego perfumowego mainstreamu, w której wszystkie składniki „grają” na ostateczny efekt, bez dominowania nad resztą. Każdy, kto zna minimalistyczny styl Morillasa i jego niezwykły talent w tworzeniu zapachów świeżych, nie powinien mieć problemów z wyobrażeniem sobie, jak pachnie Black Cologne. Podobnie każdy, kto zna pozostałe zapachy Bvlgari z linii Man raczej wie, czego spodziewać się po Black Cologne. Solidnego, kompetentnie wykonanego, aczkolwiek bardzo bezpiecznego, nastawionego na masowego klienta pachnidła.
nuty głowy: cytrusy, nuty zielone, rum
nuty serca: tuberoza, kwiat pomarańczy
nuty bazy: drewno sandałowe, ambra, piżmo
perfumiarz: Alberto Morillas
rok premiery: 2016
moja ocena w skali 1 -6:
zapach: 3,5/ oryginalność: 3,5/ projekcja: 3,5/ trwałość: 4,5
Po Tuscan Leather Toma Forda, Bvlgari Man in Black to mój zdecydowany ulubieniec, więc na pewno sprawdzę obydwie nowe wariacje. Narobiłeś mi apetytu tymi cytrusami 🙂
Ciekaw jestem Twoich wrażeń!