Maestro Serge Lutens odezwał się po raz kolejny. Czy jego olfaktoryczna wizja wciąż jest tak ekscytująca, jak niegdyś?
Po charakterystycznych, smukłych, prostokątnych, ascetycznych flakonach od lat możemy spodziewać się niezwykłej zawartości. Tak już do tego przywykliśmy, że kolejne premierowe pachnidła Serge’a Lutensa przestały nas ekscytować, a przynajmniej nie ekscytują nas tak bardzo, jak to miało miejsce lat temu kilkanaście, gdy niszowych marek perfumowych, a co za tym idzie nowych pachnideł, było kilkakrotnie mniej. Obecnie każdy nowy „lutek” ginie gdzieś w ferworze setek, jak nie tysięcy niszowych premier, których świadkami jesteśmy każdego roku… Ta masa często bezwartościowych, wiedzionych li wyłącznie marketingiem zapachowych „gniotów”, ogranych schematów i wtórnych do bólu koncepcji skutecznie przesłania nam zapachowe klejnoty…
Nie dajmy się więc zwieść. Zaufajmy Serge’owi Lutensowi, jego wyrafinowaniu i wyjątkowym perfumowym wizjom.
Bo ten facet to bezdyskusyjny wizjoner, jedna z absolutnie najbardziej niezwykłych i najważniejszych postaci, jakie kiedykolwiek pojawiły się w świecie perfum. Jego głoś wciąż się liczy. A jego forma w ostatnim czasie zwyżkuje, czego dowodem są kolejne interesujące, nowatorskie i niesztampowe pachnidła, które zwykle zaskakują oryginalną nazwą, takimże pomysłem i jego perfekcyjnym wykonaniem. Najnowsze Bapteme du Feu (Chrzest Bojowy) zdają się potwierdzać tę prawidłowość.

Witająca nas mieszanka słodko-cytrusowej woni mandarynki i słono-słodkiego akordu karmelowego jest ekscytująco zaskakująca. Oto akord charakterystyczny, wyjątkowy, zapadający w pamięć, a jednocześnie absolutnie przyjazny, łatwo akceptowalny. Zresztą dalszy ciąg jest równie przyjemny co niebanalny. Zanikająca dość szybko mandarynka ustępuje miejsca coraz bardziej słonej nucie kulinarnej, częściowo też kwiatowej. Czuję także nutę strzelniczego prochu lub krzemienia. Coraz głośniejsze jest dodające całości głębi i jeszcze bardziej niecodziennego charakteru kastoreum. Całość otacza nieco pudrowa aura, konkludując dryfującą w kierunku kobiecej skóry całość… A ta jest nie tylko bardzo charakterystyczna, ale i nowoczesna, ewidentnie korzystająca ze zdobyczy współczesnej techniki w zakresie pozyskiwania pachnących molekuł, także tych nie pochodzących wprost od natury…
Baptem de Feu jest od pierwszych minut mocny, wyraźnie projektujący i wyczuwalny. Jest też absolutnie nie do pomylenia z niczym innym. To jest to, co w perfumach lubię najbardziej. Aromat, który po pierwszym kontakcie zapada głęboko w pamięć i pozostaje tam na zawsze…
Opisywanie Baptem de Feu poprzez składające się na niego nuty czy ingrediencje nie oddaje tej woni jako całości, a tak bezwzględnie trzeba ten zapach traktować. Unikatowość tego aromatu docenić można wyłącznie poprzez testy. Mogę jedynie zapewnić, że naprawdę warto je przeprowadzić.
Brawa dla niestrudzonego duetu Lutens/ Sheldrake – perfumiarzy – poszukiwaczy woni niebanalnych i dotąd nieodkrytych. Bapteme de feu to Ich strzał w … szóstkę?
główne nuty: mandarynka, piernik, nuty pudrowe, osmanthus, kastoreum, nuty drzewne
perfumiarze: Christopher Sheldarake i Serge Lutens
rok premiery: 2016
moja ocena w skali 1 -6:
zapach: 5,0/ oryginalność: 6,0/ projekcja: 4,5/ trwałość: 4,5
lecę wąchać!