BOHOBOCO PERFUME – polskie perfumy niszowe

Podczas niedawnej wizyty w jednej z sieciowych perfumerii poczułem się jak dziecko w sklepie z cukierkami. A to na widok małego stoiska, na którym ustawione były w rzędzie prostopadłościenne flakony wypełnione różnokolorowymi cieczami. Któremu z nas perfumomaniaków serce nie zaczyna bić szybciej w takim momencie?

Nazwa marki BOHOBOCO coś już mi co prawda mówiła. Natknąłem się wcześniej na wzmiankę o tym, że została wybrana jako jedna z sześciu w kategorii Debiutant Roku przez brytyjską The Fragrance Foundation UK Awards, niemniej zapachów nie znałem. Po pobieżnych testach wyszedłem ze sklepu z przekonaniem, że warto poznać je bliżej. Żeby było jeszcze ciekawej, okazało się, że to polska marka!

BOHOBOCO PERFUME to dziecko niejakiego Michała Gilberta Lacha, polskiego projektanta odzieży i – jak się okazało – także perfum. Mająca swój początek w 2016 roku, inspirowana zapachowymi wspomnieniami autora, kolekcja na dzień dzisiejszy składa się z 10 pachnideł zamkniętych w ascetycznych flakonach zaopatrzonych w proste etykiety (a’la Byredo) i oryginalne, pokryte czarnym, jakby aksamitnym materiałem zatyczki. Pod względem designu przedstawia się to naprawdę przekonująco.

Michał Gilbert Lach

A jakie są same perfumy? Z pewnością warte uwagi. Wszystkie są interesujące, a niektóre z nich nawet całkiem oryginalne. Osadzone w estetyce, którą nazwałbym soft niche, coś jak Comme des Garons czy wspomniane Byredo właśnie.

Zawierające ciekawe, zwykle kontrastowe zestawienia akordów. Wymagające od odbiorcy pewnego zapachowego wyrobienia i otwartości na nowe aromatyczne doznania, ale nie przekraczające granicy, za którą bywa, że mamy do czynienia z trudnym do przebrnięcia eksperymentem. Tu nie ma o tym – na szczęście – mowy.

Dwuczłonowe nazwy poszczególnych pachnideł zdradzają ich charakter, a przynajmniej główne wyczuwalne w nich nuty/ akordy (choć nie zawsze). Z jednej strony to dobrze (charakter edukacyjny), z drugiej źle, bo w ten sposób autor pozbawił siebie (ale i także odbiorców) możliwości pobawienia się słowami czy skojarzeniami, szczególnie, że to podobno właśnie różne wspomnienia i skojarzenia zapachowe z dzieciństwa Michała Gilberta Lacha stały się kanwami poszczególnych kompozycji. Zapachy mogłyby więc mieć intrygujące, czasem poetyckie (i wciąż angielskie) nazwy, ale najwyraźniej autor postawił na prostotę przekazu i komunikatywność. Trzeba wszakże przyznać, że rzeczywiście – to, co czujemy, odpowiada w większości przypadków wyjątkowo precyzyjnie nazwom. Dodać muszę, że nowoczesna, minimalistyczna koncepcja tych zapachów wpływa na ich stosunkowo linearne zachowanie na skórze. Innymi słowy, brak tu klasycznej zapachowej piramidy, wyraźnego rozwoju zapachu na skórze wraz z upływem czasu. Owszem pewne zmiany naturalnie następują, ale są one nieznaczne i polegają na stopniowym zaniku akordu otwarcia i uwypuklaniu się akordu głębi, który później trwa na skórze krócej lub dłużej, w zależności od konkretnego pachnidła.

Przejdźmy więc do samych aromatów.

Vanilla – Black Pepper to – dosłownie – doprawiona pieprzem wanilia. Naturalnie pieprz wyczuwamy na wstępie, a później pozostaje już orientalny akord waniliowy. Zapach początkowo wibrujący, później komfortowy i otulający, ale niestety wg mnie nudny i zbyt delikatny. Najmniej interesujący z kolekcji. Ocena 3,0.

Sea Salt – Caramel to zapach z nutą słonego karmelu, dryfujący całkiem skutecznie w kierunku estetyki perfum Thierry Muglera. Obok tych nut kulinarnych znajdziemy tu akord kwiatowy. Nowoczesny, syntetyczny, co nie znaczy, że nieładny. Przeciwnie. To skuteczny i ładny kwiatowy abstrakt, spotykany we współczesnej perfumerii, nie tylko mainstreamowej. Do tego obowiązkowa paczula, niezbędny warunek zmysłowości. Bardzo zmysłowe, wręcz seksowne pachnidło. Jedna z wyróżniających się pozycji w kolekcji. Moja ulubiona pośród tych o kobiecym charakterze. Zapach na mocne 4,5.

Yellow Rose – Incense – to chyba jedyny zapach w kolekcji, którego nazwa jest tak myląca. Jakkolwiek nie wykluczam użycia kadzidła w jego w formule, to jedną z głównych ról w tych perfumach odgrywa intensywna i raczej tradycyjna nuta paczuli połączona z esencjami kwiatowymi. Paczula na początku dominuje, ale dość szybko jej ostrość łagodzą nuty żółto-kwiatowe. Efektem jest nieco oldskulowy kobiecy zapach w typie Aromatic Elixir Estee Lauder lub – by przywołać nowszą kreację – genialne Le Labo Ylang 49. Niemniej Yellow Rose – Incense to bardzo ładne, choć wtórne, klasycznie kobiece pachnidło. Ocena 4,0.

Coffee – White Flowers – wyraźna, mocna intensywna nuta kawy oraz paczula. A co uzyskamy po zmieszaniu paczuli z kawą lub kakao? Angel Thierry Mugler? Tak mniej więcej. Coffee – White Flowers to niewątpliwie zapach zainspirowany gatunkiem, którego protoplastą jest wspomniane dzieło Oliviera Crespa. Ale absolutnie nie jest to żadna kopia czy imitacja, a raczej twórcze rozwinięcie. Dzięki ujawniającej się w sercu mocnej, choć dość prymitywnie pachnącej nucie – umownie – konwalii, która – zawierając aspekt zielony – tworzy kontrast z kawą i przydaje zapachowi lekkości i świeżości, której próżno szukać we wspomnianym na wstępie bestsellerze. Mimo tej różnicy Coffee – White Flowers to wciąż perfumy zdecydowanie na kobiecą skórę. Ocena 4,0.

Olibanum – Gardenia – zapach wypełnionej świeżo ściętymi kwiatami świątyni, w której właśnie przed chwilą palono kadzidlaną mieszankę. Charakterystyczna i nie do pomylenia z czymkolwiek innym nuta olibanum jest tu mocna i dominująca, ale dzięki jej sparowaniu z esencjami kwiatów i z – mam wrażenie – paczulą, złagodzono jej sakralny „wydźwięk” i nadano zapachowi dodatkowy wymiar. Ogólnie naprawdę dobra propozycja. Ocena 4,0.

Sandalwood – Neroli – nuta sandałowca, początkowo nawilżona delikatną nutą cytrusową, a nieco później neroli, z czasem nabierająca subtelnej zieloności i kremowości i dryfująca w kierunku zielono-drzewnego aromatu figowca. Ciekawa i niespodziewana wolta, ale zapach zbyt szybko gaśnie. Ocena 3,5.

Eucalyptus – Patchouli – paradoksalnie nie czuję tu „pełnej paczuli„, tak jak jest ona obecna w Yellow Rose – Incense. Ale zgoda, czuć jej drzewny aspekt, tak jakby zastosowano tu jej frakcję, a może i molekułę Akigalawood? Jest to więc jej współczesne, „czyste” wcielenie, pozbawione trudnych, oldskulowych aspektów, dodatkowo intrygująco i oryginalnie sparowane z emanującym subtelnie mentolem eukaliptusem. Ze względu na jego wytrawność i surowość oraz minimalizm zapach odbieram jako bardziej męski. Ocena 3,5.

Geranium – Balsamic Note – być może u autora w rodzinnym domu na parapecie – podobnie jak u mnie – stały doniczki z popularną w latach 80-tych roślinką zwaną pelargonią. Uwaga: w moim własnym domu od kilku lat rosną znowu! Uwielbiam cytrusowo-mentolowo-różany zapach ich liści, które po zasuszeniu nadają się do zaparzenia aromatycznego i bardzo zdrowego naparu. Genialnie tę woń ujął już dwukrotnie Frederic Malle w swoich perfumach (Geranium Pour Monsieur i Rose & Cuir), choć w obu przypadkach nuta ta ma charakter nieco przerysowany. W perfumach BOHOBOCO geranium pachnie może nie tak egzaltowanie, ale za to bardziej realistycznie, jakbyśmy wręcz potarli liśćmi tej rośliny o skórę. Tytułowa nuta balsamiczną zgrabnie pogłębia zapach, buduje jego dalszy ciąg bez radykalnej zmiany kierunku. Gdzieś w tle majaczy znany mi męski akord, którego za skarby nie jestem w stanie wydobyć z pamięci… Ocena 4,0.

Dark Vinyl – Musk – jeden z abstrakcyjnych zapachów w kolekcji. Umowna winylowa, plastikowa nuta pogłębiona i wzmocniona akordem piżmowym i akcentami żywicznymi oraz owocowo-syropowymi ma uniseksowy charakter i stanowi nieco bardziej wymagającą propozycję, która z czasem ewoluuje nawet nieco w kierunku estetyki Black Afgano Nasomatto. Ocena 4,0.

Red Wine – Brown Sugar – to mój ulubieniec w tej kolekcji. Sugestywna nuta czerwonego wina posłodzonego brązowym cukrem, by pozostać przy dosłownej interpretacji drugiego członu nazwy i nie wchodzić w narkotyczne skojarzenia… Jednak w istocie tak to właśnie pachnie i musze przyznać, że to zestawienie robi wrażenie. Zapach koncepcją przypominający winną kolekcję Liquides Imaginaires. Równie dobry, jeżeli nawet nie lepszy. Doskonale wieczorowy i wytworny. Intrygujący, rozwijający się w kierunku lekko słonego finiszu. Ocena 4,5.

Kolekcja BOHOBOCO PERFUME na pewno zasługuje na uwagę nie tylko perfumomaniaków, ale także tych, którzy – wiem, to banalne, ale jednak – chcą się zapachem wyróżnić, zaintrygować, zwrócić na siebie uwagę otoczenia. Zapachy BOHOBOCO są profesjonalnie skomponowane, a ich oferta na tyle rozbudowana, że na pewno każdy znajdzie w niej coś odpowiedniego dla siebie. Polecam jednak zacząć do testów. Na oficjalnej jej stronie można nabyć zestaw 10 próbek. To idealny sposób na testy i ewentualny wybór swojego ulubieńca.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s