Serge Lutens ma 72 lata. Od mniej więcej 22 lat stoi na czele Les Salons du Palais Royal – stworzonej przez siebie niszowej marki perfumowej (nota bene będącej własnością koncernu kosmetycznego Shiseido), która wśród zapachowych koneserów cieszy się co najmniej wielką estymą, a często wręcz kultowym uwielbieniem. Całkiem zasłużenie. Lutens to jeden z pionierów niszowej, artystycznej perfumerii. Jedna z absolutnie najważniejszych postaci w jej współczesnej historii. Człowiek współodpowiedzialny nie tylko za przywrócenie perfumom ich artystycznego statusu, ale także za przeszczepienie elementów perfumerii arabskiej na grunt europejski. W ciągu tych ponad 20 lat spod jego skrzydeł wyfrunęło na świat wiele magicznych kompozycji zapachowych, w tym co najmniej kilka arcydzieł (Feminite du Bois, Ambre Sultan, Arabie, Borneo 1834). Od początku (poza wspomnianym Feminite du Bois) z Lutensem ściśle współpracuje perfumiarz Christopher Sheldrake. To być może najdłuższa perfumowa kooperacja w historii perfumerii. Duet ten wciąż tworzy i choć jego współczesne kreacje nie mają już ciężaru gatunkowego lutensowskich klasyków i hołdują całkiem innej stylistyce (okres marokański należy uznać za dawno zamknięty), nie zawsze też „brzmią” równie przekonująco, to jedno jest pewne – premiery nowych pachnideł Serge’a Lutensa wciąż wzbudzają spore zainteresowanie, a same pachnidła niezmiennie warte są co najmniej poznania. Bo Mistrz to Mistrz. A on sam natomiast nie musi obecnie już niczego nikomu udowadniać. Podąża jak zawsze swoją ścieżką, która w ostatnich latach skręciła wyraźnie od ciężkiego, często gęsto kwiatowego, przyprawowego, kadzidlanego, żywicznego i balsamicznego orientu ku zapachom zdecydowanie lżejszym, często abstrakcyjnym, kompletnie innym od tego, do czego na przestrzeni lat nas przyzwyczaił, a bliższym temu, co lata temu proponowało awangardowe wówczas Comme des Garcons.

W 2009 roku ukazał się zapach, który pod każdym względem nijak miał się do znanego stylu Serge’a. On sam zwykł określać go jako „antyperfumy”. Zaskakiwał już sam tytuł, a konkretnie jego ujmująca i surowa wręcz prostota: L’Eau Serge Lutens (w przypadku zapachów Lutensa określenie nazwy perfum jako tytułu ma moim zdaniem szczególne uzasadnienie). Dziś już wiadomo, że zapach ten był swoistą deklaracją, manifestem nowego kierunku zapachowych eksploracji duetu Lutens-Sheldrake, które w kolejnych latach przyniosły kontynuację cyklu L’Eau Collection: L’Eau Froide (2011) i Laine de Verre (2014), o których mam nadzieję przyjdzie jeszcze czas napisać.
Najmłodsze dziecko Serge’a Lutensa L’Orpheline (Sierota) nie sprawia wcale wrażenia osieroconego. Przeciwnie – pod względem zapachowym wydaje się być bliskim krewnym biało-piżmowych eksperymentów w Clair de Musc (2003), ale przede wszystkim przynależy olfaktorycznie (bo nie formalnie) do wspomnianej rodziny L’Eau Collection i jest kolejnym korkiem na drodze ku perfumowemu abstraktowi, „antyzapachowi”, perfumom anty-perfumowym, które swój charakter zawdzięczają przede wszystkim współczesnym osiągnięciom syntezy chemicznej i talentowi perfumiarskiemu Sheldrake’a. Serge Lutens przejmuje estetykę Comme des Garcons? Cóż – dokładnie tym tu pachnie…
L’Orpheline to mieszanka przede wszystkim nut drzewnych, kadzidlanych i piżmowych, która jako taka – sądząc tylko po składnikach – mogłaby być klasycznie „staro-lutensowska” – ciężka, gęsta, obezwładniająca swym nasyceniem i głębią. Jest jednak zupełnie przeciwna. Zadziwiająco lekka, wręcz transparentna, przy tym bez wątpienia intrygująca i bardzo współczesna, a nawet odrobinę awangardowa. Otwiera się niezwykłą mieszanką unoszonych przez aldehydowy podmuch nut czystego jak kryształ olibanum i nuty niby-goździka (nie wymieniony w składzie może być złudzeniem powstałym w wyniku współbrzmienia innych ingrediencji), z od razu wyczuwalną sowitą dozą białych piżm. Nie wyczujemy tu więc brudnych, zwierzęcych, „sierściuchowych” akcentów znanych z Muscs Koublai Khan, tylko czyste, świeże, niemalże detergentowe piżma. Jedynie gdzieś tam z tyłu majaczy specyficzna, jakby „piekąca” w nos nutka, którą pamiętam własnie również z tła „piżmowego potwora”, gdzie na czele dominują przypominające woń futra nuty animalne. Co znamienne L’Orpheline mości się na skórze przez pewien czas łudząc swym niby-goździkowo-piżmowym zapachem, by po kilkudziesięciu minutach rozpocząć całkiem donośną projekcję magnetycznej i trudnej do opisania woni, w której dominuje jakby fougere’owa kumaryna mocno podlana piżmami. Doprawdy dziwne to pachnidło…Trudne do sklasyfikowania, stanowi pewne wzywanie, choć nosi się je bardzo przyjemnie… Jego ewidentna niszowość wynika z totalnie niemainstreamowej tematyki. Przy tym swego rodzaju elitarnego charakteru dodaje mu oszczędna stylistyka, gdyż w założeniu L’Orpheline nie ma perfumować – ma jedynie dodawać noszącemu osobliwego zapachu… Jest w tym jakaś awangardowy minimalizm, elitarne wyrafinowanie w duchu „im mniej tym lepiej”, które przekonuje. Przynajmniej mnie. Dobra odskocznia od wyrazistych niszowych „mocarzy” bez popadania w banał większości współczesnych lekkich i czystych, świeżych zapachów mainstreamu.
Specyfika L’Orpheline wymaga wg mnie nieco wyższych temperatur niż obecnie panujące, gdyż tylko takie pozwolą unieść się dość masywnym molekułom je budującym. Jest więc zapachem wskazanym na cieplejsze pory roku. Ładunek piżm gwarantuje natomiast długotrwałość na skórze, który ze względu na swój transparentny i w sumie lekki, antyzapachowy, abstrakcyjny charakter mógłby spokojnie stanowić kolejną wodę w L’Eau Collection. Po co więc to osierocenie Monsieur Lutens?
główne nuty: aldehydy, drewno cedrowe, akord fougere, kumaryna, szara ambra, paczula, kadzidło, cashmeran
twórca: Christopher Sheldrake/ Serge Lutens
rok wprowadzenia: 2014
moja cena w skali 1-6: kompozycja: 4/ projekcja: 3,5/ trwałość: 5,0/ flakon: 5,0
L’Orpheline jest dla mnie strasznie dziwny, a przez to „lutensowy”. Stylistycznie najbliżej mu do serii L’Eau, choć równie dobrze można powiedzieć, że to „początek czegoś nowego”…