Dziś ostatnia część cyklu poświęconego perfumom Mony Di Orio Les Nombres d’Or.
- Vetyver
W swej interpretacji mojego ulubionego trawiastego składnika Mona zastosowała jak zwykle wyjątkowe składniki wysokiej jakości. Przykładem choćby niebieski imbir, którego zapach – wg słów Mony – jest bardzo soczysty, wibrujący, nieco przypominający zapach róży z kulinarnym akcentem. Ale w fazie otwarcia nie tylko imbir tworzy wibrującą aurę. Z wetiwerem idealnie współgra różowy grejpfrut z jego subtelną goryczką, zaś gałka muszkatołowa dodaje kompozycji pikantności. Pełni i kształtów dodaje bardzo częsta partnerka wetywerii – paczula (oba składniki „mają się ku sobie”, o czym wie każdy perfumiarz). W bazie jakże klasyczny składnik – ciepłe i pluszowe labdanum, które stanowi doskonały podkład pod wetiwer z wyspy Bourbon, który w swej charakterystyce jest nieco pełniejszy i dymny niż popularny wetiwer z Haiti. Vetyver Mony Di Orio niewątpliwie różni się od znanych mi perfum o tym temacie, bo chyba żaden znany mi wetiwerowiec nie pachnie tak mocno imbirem i muszkatem (naturalnymi). Mona poszła w bardzo interesującym kierunku, na karb piękna kompozycji kładąc niestety jej trwałość, bowiem zapach ten brzmi na skórze doprawdy pięknie jedynie przez pierwszą godzinę. Później niestety traci swą pikantno-korzenną teksturę i niespodziewanie cichnie… Nie zmienia to faktu że to jedne z najciekawszych i najbardziej uroczych wetiwerowych perfum, jaki moje nozdrza miały kiedykolwiek przyjemność poczuć. Jestem pewien, że ich obfitsza aplikacja na skórę choć częściowo rozwiąże problem trwałości.
nuty: niebieski imbir z Madagaskaru, grejpfrut z Argentyny, gałka muszkatołowa, wetiwer z Bourbon, labdanum, piżmo, paczula, szałwia
- Ambre
Ambrowy temat to zawsze wyzwanie dla perfumiarza. O ile naturalną wydaje mi się ambra jako baza kompozycji perfumiarskiej albo jako jeden z jej elementów, o tyle ograniczenie kompozycji do jedynie ambrowego akordu wydaje mi się posunięciem ryzykownym. Ileż już zapachów ambrowych testowałem mając zawsze podobne wrażenie – nudy. Ambrowy akord perfumiarz osiąga łącząc z reguły benzoinę, labdanum i wanilię, ale oczywiście jest wiele innych składników, które pozwalają stworzyć rozmaite odcienie woni ambrowej. Mający swój wzorzec w substancji wydzielanej z układu pokarmowego wieloryba zapach ambry to przecież nie tylko balsamiczna słodycz, ale – jakże ważne – zwierzęcy, organiczny akcent, którego brak w większości współczesnych ambrowych pachnideł. Mona di Orio stworzyła ambrę, z której nie wieje nudą, i w której udało się jej zawrzeć ten dziki, zwierzęcy odcień dodający całości ekscytującej zmysłowości.
Ambre jest z początku zaskakująco organiczna i zwierzęca, przypominając w tym względzie nieco Oud, o którym pisałem w jednym z poprzednich wpisów. Otwarcie w którym mieszają się intensywnie balsamiczne, słodko-szorstkie nuty benzoiny (na pierwszym planie) i tolu, słodycz Ylang Ylang i smakowita głębia absolutu z wanilii oparte jest na solidnej cedrowej podstawie. Ewolucja jest powolna i wiedzie w kierunku zapachu kulinarnego – waniliowego (przy czym więcej tu wanilii niż w dymnym, gwajakowym Vanille!). Na tym etapie Ambre traci swą zwierzęcość i staje się pachnideł ciepłym, otulającym i komfortowym. Ciekawe, że na samym finiszu ta animalna nuta powraca. Zapach jest mocny, gęsty i intensywny oraz trwały.
nuty: drewno cedrowe z Atlasu, Ylang Ylang z Komorów, benzoina, balsam tolu, absolut z wanilii z Madagaskaru
- Musc
Znów zaskakująco, bowiem piżmowiec Mony przywodzi mi na myśl Fleur Du Male J.P. Gaultier (nos: Francis Kurkdjian) poprzez zestawienie kwiatu pomarańczy z fasolą tonka. Bowiem to właśnie najpierw śliczna nuta neroli, a następnie marcepanowo pachnący tonka dominują tę kompozycję. Gdy kumaryna – po kilku godzinach – ustępuje, na skórze czujemy mieszankę tytułowych piżm. Zapach nieskomplikowany, mało oryginalny, ale urokliwy.
nuty: neroli, dzięgiel, róża, heliotrop, absolut tonka, piżma
- Tubereuse
Rozpoczyna się nutą bergamoty, która unosi od razu wyczuwalną kwiatową woń. Dopiero kilka minut później do nozdrzy zaczynają docierać subtelnie pikantne nuty różowego pieprzu (nie jest on obciążony skojarzeniami kulinarnymi w takim stopniu, jak czarny). To połączenie absolutu z tuberozy z różowym pieprzem jest doprawdy poruszające, a powstały w ten sposób akord to majstersztyk. Ale to wszystko jest niezbędnym li tylko preludium. W sercu tej kompozycji Mona umieściła cenny absolut z tuberozy, kwiatu zwanego Królową Nocy. Jednak absolut – jak artystka sama opisała – nie pachnie jak kwiat tuberozy (ciężko, intensywnie i cieleśnie zmysłowo). Jest nieco bardziej zielony, z odrobiną woni wodno-kokosowej. Jest subtelny. Na tym właśnie polega oryginalność ujęcia tematu przez Di Orio. Stąd moje zaskoczenie, bowiem po zapachu tak, a nie inaczej zatytułowanym, spodziewałem się odurzającej kwiatowej woni trudnej do zniesienia na skórze. Ale nie. Tuberoza Mony dość zwiewna i pikantna. Artystka nazwała ją „tuberozą o zmierzchu”, gdy kwiat ten jeszcze nie jest w pełni otwarty i nie emituje charakterystycznej dla pory głębokiej nocy odurzającej, ciężkiej i zmysłowej woni. Mona podkreśliła woń tuberozy nutą heliotropu, a w bazie zastosowała benzoinę i syntetyczny kaszmeran oraz nuty mleczno-orzechowe, które faktycznie wyraźnie poczuć można na blotterze, ale nie na skórze. Rezultat jest tak czy owak pozytywny. Tubereuse to zdecydowanie jedne z najładniejszych perfum białokwiatowych, jakie znam, aczkolwiek przyznam się, że znam ich niewiele, bowiem kobiece perfumy (a do takich zaliczam pachnidła z dominującymi nutami białych kwiatów) nie są moją domeną.
nuty: różowy pieprz, bergamotka, absolut z indyjskiej tuberozy, benzoina, kaszmeran, heliotrop
* * *
Długo zastanawiałem się, jak określić styl perfumiarstwa Mony Di Orio, bo że kompozycje te łączy styl tj artystki, nie podlega dla mnie dyskusji. Tak jak bezdyskusyjnym jest dla mnie fakt, iż mamy tu do czynienia z perfumerią artystyczną w czystej postaci, o czym Mona niejednokrotnie wspominała mówiąc o niezależności, swobodzie w doboru środków wyrazu i składników, często bardzo kosztownych. Chyba najbardziej adekwatnym będzie określenie tych perfum jako nieoczywiste. Ani wanilia, ani skóra, ani wetiwer, ani tuberoza, ani nawet oud nie pachną w wykonaniu Di Orio tak, jak bym się tego spodziewał i jak się do tego przyzwyczaiłem. To zapachy pełne niespodzianek, ale jednocześnie pozbawione nowoczesnych olfaktorycznych „fajerwerków”. Tworzone w duchu francuskiej sztuki perfumeryjnej. Nie unikające nut trudnych, „niedzisiejszych”. Dążące do idealnego piękna i nie osiągające go. Niebanalne i bardzo naturalnie pachnące. Niezwykłe. Tak niezwykłe, jak niezwykłą osobą była Mona Di Orio, co bez wątpienia zauważył swego czasu Edmond Roudtnitska akceptując ją jako swoją – ostatnią chyba – uczennicę perfumiarskiego fachu.
Post Scriptum
Nie sądziłem, że zakończę opisywanie pachnideł Mony Di Orio w taki właśnie sposób.
Ciąg dalszy nie nastąpi. Nie zrecenzuję już żadnych nowych perfum jej autorstwa.
Wczoraj ciało Mony Di Orio spoczęło na cmentarzu Zorgvlied w Amsterdamie.
Żegnaj Mona.