Amerykańska marka Estee Lauder to od dziesiątek już lat jeden z najważniejszych graczy na rynku kosmetyków. Firmę założyli w 1946 roku Joseph i Estee Lauder. W 1948 roku otworzyli swój pierwszy sklep, a w 1957 roku ich oferta uzupełniona została o pierwsze perfumy – Youth Dew, które są bestsellerem po dziś dzień. Z męskiego punktu widzenia interesującym może być fakt, że w 1964 rok Estee Lauder powołała do życia markę Aramis, która miała koncentrować się na produktach kosmetycznych przeznaczonych dla panów, w tym oczywiście także na perfumach. Dziś koncern – znajdujący się wciąż w rękach rodziny Lauder – posiada licencje wielu znanych marek (m.in. Tom Ford, Clinique, Jo Malone, Donna Karan, Tommy Hilfiger czy Michael Kors). Jego obroty w 2007 roku wyniosły 5,4 miliarda euro. Lauder ma w swej ofercie głównie perfumy damskie, ale nie zapomniała do końca o panach. Pierwsze męskie pachnidło nazwane po prostu Lauder For Men pojawiło się w 1985 roku. Dopiero 12 lat później powstały kolejne, jakże odmienne:
Pleasures for Men
To klasyczny przykład współczesnej perfumerii, w której do miernego, nadzwyczaj syntetycznego, obliczonego na popularność zapachu, dorabia się ideologię oraz mylący, wyssany z palca spis składników, czy też nut zapachowych. Pleasuers for Men to przede wszystkim zwycięstwo marketingu, w tym badań konsumenckich, nad sztuką. Kompozycja o bardzo amerykańskim, świeżym charakterze, przywołującym na myśl skojarzenia ze świeżym praniem, detergentami, tudzież świeżo wziętym prysznicem. Nuty wodne i powietrzne dominują. Zapach przeładowany modnymi w czasie, w którym powstał, aromamolekułami z dihydromyrcenolem, Calone i linalolem w rolach głównych. Opisywany jako olfaktoryczny krewny Cool Water Davidoffa, nie dorasta mu do pięt. Pomimo tego wszystkiego, a właściwie to dzięki temu, Pleasures For Men ma spory potencjał komercyjny. Zapach znajduje swoich amatorów wśród mężczyzn potrzebujących pachnieć szybko, świeżo, nienarzucająco się i totalnie mainstreamowo, a takich przecież nie brakuje, nie tylko w Ameryce. Pleasures to jedno z tych (tysięcy) pachnideł, które pasują zarówno młodemu, jak i starszemu, do biura jak i do warsztatu samochodowego, do pracy jak i do odpoczynku, a nawet sportu, na lato jak i na zimę wreszcie. Przecież przy każdej okazji można pachnieć, jakby się właśnie opuściło przyjemne, obłe, ciepłe i wilgotne… wnętrze automatu do prania. Totalna uniwersalność to jego niewątpliwa zaleta. Poza tym podoba się kobietom, przynajmniej niektórym 😉
Z punktu wiedzenia czysto użytkowego Pleasures przedstawia się bardzo dobrze. Średnia projekcja – zapach wyczuwalny przez noszącego, ale nie zatruwający otoczenia. Trwałość porządna, bo przez ok. 8 godzin zapach zachowuje swój temat, a przez kolejne 2-3 możemy jeszcze wyczuć na skórze jego drzewną bazę. Ewolucja to zbyt duże słowo, by go tu użyć, choć woń ulega jednak subtelnym zmianom na skórze, co jest nieuniknione, bo przecież różne składniki mają różną lotność. Nie odnoszę wrażenia, by perfumiarz zaprojektował ten zapach tak, by ewoluował on w konkretnym kierunku. Tu liczy się początek i główne, jak najdłużej świeże przesłanie, choć ostateczny finisz to typowa lekko gryząca nuta syntetycznego sandałowca.
Flakon chyba nie wymaga komentarza. Po prostu jest. Jaki jest? Każdy widzi.
A zapach? No cóż – jakich wiele. Jak kiedyś znów wrócę do aktywności fizycznej, zamiast pisać bloga, to będę go na takie okazje używał…
nuty górne: grejpfrut, tamarine, nektarynka, nuty zielone
nuty środkowe: imbir, kolendra, pieprz, lawenda
nuty bazy: drewno sandałowe, mech drzew, benzoina, heban
twórca: Pierre Wargnye
rok wprowadzenia: 1997
moja klasyfikacja: uniwersalny, świeży, nowoczesny, dla mężczyzn dynamicznych, chcących pachnieć świeżo, „detergentowo” i syntetycznie
moja cena w skali 1-6: kompozycja: 3,5/ moc: 4/ trwałość: 4,5/ flakon: 3
OMG!! a skad go wykopales??? prawde mowiac to juz calkiem zamierzchla historia….
Zamierzchła?? Hmmm. Bez przesady 🙂 Coż – nabyłem ostatnio na aukcji z ciekawości secik 4×15 ml od Estee Lauder. W najbliższym czasie wpisy nt. pozostałych pachnidełek.
no proszę… „Tom Ford, Clinique, Jo Malone, Donna Karan, Tommy Hilfiger czy Michael Kors” trzymają w garści całkiem solidne argumenty…
E. Lauder to zdecydowanie waga ciężka w tym biznesie. W USA większą potęgą jest tylko Procter & Gamble (Baldessarini, D&G, Dunhill, Hugo Boss, Escada, Giorgio B. Hills, Gucci, Jean Patou, Lacoste, Biagiotti, Rochas, Valentino).
chilli, jak rozumieć – przeciętnie 🙂
Owszem przeciętnie i syntetycznie. Ale np. mojej żonie spodobał się (a było to jakieś 9 godzin po aplikacji).
czyli trwały skurczybyk jest 😉
Pisząc o Guccim w kontekście P&G masz na myśli fakt korzystania z ich zaawansowanego zaplecza technicznego, czy Gucci zostało faktycznie wchłonięte przez P&G?
P&G kupił licencję na produkowanie perfum pod marką Gucci.
hmmm a ja myślałem, że Gucci zleca tylko P&G produkcję…
Coż, zdaje się, że jest inaczej. Przykro mi 😉
to by częściowo tłumaczyło, dlaczego w kwestii jakości kompozycji i samych wyrobów nastała taka kicha…
Właśnie. Pytanie więc zasadnicze, ile wspólnego ma Frida Giannini z zapachami wypuszczanymi na rynek przez P&G?? Może nic?? A my tak na nią psioczymy 😉
a czyż nie dyrektor kreatywny zatwierdza co jego firma firmuje swoją marką?
wina tradycyjnie leży gdzieś po środku…
Ja nie szukam winy, czy raczej winowajcy 🙂 Sam się zastanawiam, jaki realnie wpływ ma dziś dyrektor kreatywny marki, jeżeli częściowo (w zakresie perfum) tą marką dysponuje gigantyczny koncern? Może ma wpływ na to, jak będzie wyglądała dajmy na to nowa torebka albo wiosenna kolekcja damska, ale to tyle?