Kolekcja Section d’Or miała swą premierę w 2014 roku. Konkretnie w tym właśnie roku światło dzienne ujrzał zapach – pilot tego „serialu” – L’Incendiaire, zaś w 2015 dołączyło 5 pachnideł, a następnie jeszcze dwa kolejno w 2016 i 2017 roku. Od samego początku w perfumowym światku zrobiło się o niej głośno. To za sprawą faktu, że firmuje ją sam Serge Lutens, ale także – a może przede wszystkim – tego, że nadano jej status butikowej, a więc wyjątkowej, luksusowej i prawdziwie ekskluzywnej. Za tym poszła bardzo wysoka cena, która natychmiast wzbudziła kontrowersje. No bo cóż to musza być za pachnidła, skoro za 50 ml flakon trzeba zapłacić od 450 do nawet 700 EUR? Czyżby zawierały płynne złoto?
Często zdarza mi się recenzować zapachy, które kosztują niemało: 150-200 EUR za flakon 50, 75 lub 100 ml. To w perfumowej niszy czy na półce zapachów luksusowych praktycznie norma. Rzadko jednak dane mi jest poznać i opisać pachnidło, którego cena wykracza daleko poza ten poziom. Przykładem luksusowe propozycje Roja Parfums, gdzie za 50 ml wody perfumowanej zapłacimy co najmniej 300 EUR, a czystych perfum – 480 EUR. I właśnie na tym poziomie zaczynają się ceny perfum wchodzących w skład Section d’Or. Czy ten wyśrubowany poziom cenowy może mieć i czy w istocie ma jakikolwiek przełożenie na same pachnidła? O tym miałem zupełnie niespodziewaną okazję się przekonać.
Pod poetyckimi – jak to u Lutensa – nazwami kryją się bardzo naturalnie i tradycyjnie pachnące kompozycje orientalne, w których nie znajdziemy nawet śladu eksperymentów, z jakich znany jest Lutens ostatnich lat. Te perfumy to powrót do początków autorskiej perfumerii Serge’a i ma to swój niewątpliwy urok. To, co wyraźnie emanuje z tych pachnideł, to bezdyskusyjnie wysoka jakość składników i wysoka ich koncentracja, a także – wg mnie – dość krótkie, czytelne formuły, mające – jak sądzę – w założeniu jak najpełniejsze ukazanie urody najcenniejszych składników.

L’Incendiaire (Podpalacz) jest z pewnością niezłym początkiem tej niezwykłej kolekcji, nie tylko za sprawą nazwy (!), ale także poprzez swą mroczną naturę wynikającą z obecności bardzo ciemnych nut: krzemiennej, balsamów, żywic i kadzidła, a także piżm. Może się podobać jako enigmatyczny i intrygujący, a także nieźle korespondujący z tytułem.
Z początku czuję w nim nutę jakby rozgrzanego krzemienia na balsamicznym tle. Z czasem łagodnieje ona i ustępuje miejsca monolitycznej mieszance balsamów, kadzideł i żywic. W późniejszej fazie dochodzą mych nozdrzy smużki olibanum, a ostatnia faza to głównie piżma. Czy tak pachnie marokański podpalacz?
Cannibale (Ludojad) – groźny tytuł zwiastuje niebezpiecznie piękne pachnidło. Na samym początku dominuje w nim niezwykle głęboka, upojna wręcz róża, zatopiona w bardzo luksusowo pachnących akordzie żywiczno-ambrowym, z wyraźną nutą labdanum i subtelnym przyprawowym tłem, które wszakże zaskakująco szybko przykrywają różaną woń, tak jakby kwiat ten z początku pływał na powierzchni gęstej, ambrowo-żywicznej mazi, po czym w niej zatonął, niczym piękna kobieta pożarta przez kanibala…
L’Haleine des Dieux (Tchnienie Bogów) – tu orientalna mieszanka ambry, żywic, kadzidła i labdanum została nieco złamana i w ten sposób ożywiona szałwią i jodłowym balsamem. Zapach zachowuje się na skórze dość zaskakująco. Mianowicie najpierw dominuje w nim wyraźne labdanum i ma się wrażenie, że tak już pozostanie. Ale aromat dość szybko wykonuje woltę i spod labdanum wyłaniają się nuty lekko zielone, lekko jakby pikantne, lekko iglaste i to one zaczynają dominować.
Sidi Bel-Abbès zostało zainspirowane – jak się domyślam, biorąc pod uwagę miejsce w którym Serge Lutens mieszka i pracuje od lat – wnętrzem jednego z meczetów znajdujących się w Marakeszu. Tu pachnie przede wszystkim słodkim tytoniem, który posadowiony został na bazie z wanilii i żywic tworzących ambrowe tło. Czyżby Lutensowska wersja Tobacco Vanille? Poniekąd, aczkolwiek jednak pachnąca bardziej naturalnie, mniej słodko-waniliowo, bardziej ambrowo i męsko, szczególnie w bazie, ale też i – przyznajmy to – dużo mniej spektakularnie od bestsellera Toma Forda.
Cracheuse de Flammes (Plujące Ogniem) – motyw ognia pojawia się więc w Section d’Or po raz drugi, tyle że tym razem w zupełnie abstrakcyjny sposób. Bo któż by się spodziewał, że to nektarowa róża, na poły świeża, na poły orientalna. Ale nie jest to róża zwyczajna. Esencja z róży Otto, zwanej inaczej damasceńską i pochodzącej z Bułgarii, jest istotą tego pachnidła. Rzeczywiście różany aromat jest tu wyjątkowo piękny i w zaskakująco naturalny sposób połączony z nutą gruszki oraz moreli. Jest więc to na początku róża owocowa, by z czasem przeistoczyć się w ciepłą różę ambrową i tym ambrowym tłem zakończyć.
Renard Constrictor (Lis Dusiciel) – okazuje się – przewrotnie – z początku jaśminową marmoladą z czasem ewoluująca w piżmowo-indolowym kierunku. Jest więc połączeniem akordu białokwiatowego z akcentami animalnymi, co zdaje się nawiązywać do intrygującej nazwy tego pachnidła.
Prócz ceny i złoto-czarnego designu flakonów (który nota bene od razu każe mi patrzeć na to przedsięwzięcie jako obliczone na rynki arabskie i coś mi się zdaje, że się nie mylę) wszystkie zapachy łączy orientalny charakter oraz minimalizm środków wyrazu (zaskakujące, ale takie właśnie na mnie robią wrażenie ), a także czytelność, harmonia, głębia oraz to, że pachną – jak przystało na czyste perfumy – blisko skóry, powoli odkrywając swoją naturę i pozostawiając na skórze dłużej, niż woda perfumowana. Poza tym z mojej strony nie było „wow”, „och” czy „ach”. Zachwyt raczej umiarkowany. Żadne z tych pachnideł nie poruszyło mojej wybrednej i zepsutej do cna perfumo-maniackiej natury. Żaden zapach nie połechtał mojej zapachowej próżności. Wszystkie natomiast dały mi sporo przyjemności podczas testów, to fakt, a to za sprawą ich opisanych wyżej cech. Szczególne wrażenie robią na samym początku, zaraz po aplikacji na skórze, gdyż zadbano o to, by introdukcje rzeczywiście poruszały, dotykały najodleglejszych zapachowych receptorów. Z czasem zapachy osiadają i nie są już tak niezwykłe, jak na początku, ale to niestety nieuniknione, gdy chodzi o perfumy, w szczególności te z dużą zawartością naturalnych esencji, a do takich z pewnością należą te tworzące Section d’Or.
Nie uznałbym tego wpisu za odpowiednio spuentowanego, gdybym nie spróbował na jego końcu odpowiedzieć na postawione na wstępie pytanie: czy pachnidła Section d’Or warte są swojej ceny? Mając naprawdę spore doświadczenie w testowaniu perfum z różnych półek cenowych z przekonaniem stwierdzam, że absolutnie nie. Owszem, są to piękne, gęste, orientalne perfumy, którym nie można odmówić jakości. Ale ich pozycjonowanie cenowe jest w tym przypadku ewidentnym zabiegiem marketingowym ukierunkowanym na wywołanie zainteresowania wśród obrzydliwie bogatych snobów tudzież (ja jednak obstaję, że przede wszystkim) jeszcze bogatszych klientów zamieszkujących Półwysep Arabski, a bardzo chętnie robiących zakupy m.in. w londyńskim Harrodsie. No ale kto bogatemu zabroni?
Gdzie można kupić oprócz Harrodsa?
Ostatnio widziałem w Biedronce u mnie na osiedlu. 😉
Żartuję. Ale jest na allegro jakaś perfumeria, która to oferuje.
Dobrze, że doczytałam artykuł do końca, bo już umawiałam się na sprzedaż nerki.